wtorek, 12 czerwca 2012

Rosół

Gdy byłam mała większą część wakacji spędzałam z siostrą na wsi u dziadków. Miałyśmy tam swoje koleżanki, które tak jak my spędzały lato u swoich rodzin. Z niektórymi pisałam listy przez cały rok. A gdy nadchodził lipiec nie mogłam się doczekać żeby się spotkać, zobaczyć jak się zmieniły. 
U dziadków wolno nam było wszystko. Wychodziłyśmy rano i wracałyśmy wieczorem. W międzyczasie wpadało się coś zjeść, albo w domu, albo u sąsiadów. Pola, łąki, staw, szałasy, podchody... nie znaliśmy pojęcia nuda. Czasem też pracowałyśmy. Babcia miała pola z malinami, truskawkami, fasolką szparagową... Więc jak był okres zbioru, dostawałyśmy własne łubianki, alejkę z malinami i trzeba było zrywać, zrywać, zrywać. Po pracy były zasłużone lody w lokalnym sklepiku przy mleczarni. Do dziś je pamiętam: śmietankowe, wyglądały jak kostka masła.
Prawdziwą atrakcją była przejażdżka traktorem, najlepiej na przyczepie pełnej świeżo skoszonego siana. Niedzielne odpusty pod kościołem, stragany pełne plastikowej biżuterii.
Pamiętam ogród babci pełen kolorowych kwiatów i warzyw. Malutki domek, zaraz przy kaczkach w którym stał piec do pieczenia chleba. Olbrzymią wierzbę na środku podwórza, która służyła nam za huśtawkę. Wielką stodołę, której drzwi otwierałyśmy szeroko i przy magnetofonie na kasety urządzałyśmy dyskoteki. Strych pełen skarbów. Drzewa jarzębiny z których robiłyśmy korale. Pola kukurydzy za stodołą w których robiłyśmy tunele. Mleko prosto od krowy, przelane przez gazę z wiadra do bańki. Tekturowe pudełka pełne malutkich pachnących kurczaczków. I oborę do której zawsze bałam się wejść. Te świnie i krowy na wyciągnięcie dłoni do dziś mnie przerażają.

Pamiętam też drewutnię w której na środku stał pieniek. W niedzielę babcia z siekierą w ręku łapała kurę, zabierała ofiarę do środka, a na obiad był rosół. Nieraz widziałam kurę która biegała bez głowy. Teraz, gdy o tym piszę przebiega mnie dreszcz, ale wtedy to było dla mnie zupełnie naturalne.
Rosół babci był najlepszy.

Dziś dziadkowie już nie żyją. Wieś wygląda zupełnie inaczej, zamiast żwirowe drogi - asfaltowa. Wierzby już nie ma, ani sklepu czy mleczarni. Na strychu brak skarbów, są nowe pokoje.
Tylko obora nic sie nie zmieniła, a ja nadal boję się tam wchodzić.




Rosół to do dziś moja ulubiona zupa. Ale nie każdy mi smakuje. Nie lubię dodatku vegety, kostek czy innych polepszaczy. Im prostszy, tym lepszy. Czasem gotuję tylko drobiowy, choć częściej jednak z dodatkiem wołowiny.


 Składniki:
 1 kurczak o wadze około 2 kg
 3 litry zimnej wody
 1 łyżka stołowa
 1 cebula, nieobrana
 1-2  marchewki
 1 pietruszka
 kawałek selera
 kawałek pora
 5 całych ziarenek pieprzu

 ugotowany makaron
 posiekana natka pietruszki lub koperek



Kurczaka pokroić na części ( piersi nie dodawać do rosołu), włożyć do dużego garnka, zalać zimną wodą tak by w całości przykryć mięso. Zagotować, zszumować czyli zdjąć zebraną pianę na powierzchni. Zmniejszyć ogień, posolić i gotować na bardzo małym ogniu  pod uchyloną pokrywą przez około 1/2 godziny.
Do rosołu  dodać obrane warzywa  oraz  czarny pieprz i inne przyprawy (jeśli używamy). Cebulę przeciąć na pół i opalić (ja nie mam kuchenki gazowej, więc trzymam cebulę na gorącej suchej patelni aż pojawią się czarne plamki). Dodać do rosołu.
Gotować przez dwie  godziny na malutkim ogniu  pod uchyloną pokrywą aż mięso będzie miękkie.
Generalnie im dłuzej rosół się gotuje, tym lepiej. Mój dzisiejszy gotował się cztery godziny :-)
Do talerzy włożyć  makaron, zalać gorącym rosołem. Można też dodać mięso z rosołu i marchewkę, posypać siekaną natką lub koperkiem.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz