poniedziałek, 2 grudnia 2013

O dinozaurze, pierogach i zazdrości.





To będzie wątek narzekający.
Gdy kilka miesięcy temu, dokładniej trzy, słyszałam o tym jak to dzieci chorują w przedszkolach, że wszystkie bez wyjątku, że zobaczę co mnie czeka, że to po prostu będzie katastrofa... przytakiwałam grzecznie: tak, tak, pewnie masz rację i szłam dalej. Bez przesady, w końcu nikt nie zna lepiej mojego dziecka ode mnie, prawda? Mojego syna, który przez pierwsze trzy lata kilka razy złapał katar i raz brał antybiotyk. Takie gadanie bez sensu.
Okazało się że nie do końca bez sensu.
Zaczęło się zgodnie z przepowiedniami. Trzy dni w przedszkolu, tydzień w domu. Zapalenie oskrzeli, jeden antybiotyk, drugi, katar, kaszel. Podobnież po pierwszym roku w przedszkolu będzie lepiej. Mam nadzieję że ta obietnica się spełni. 
Choć wątpię w sytuacjach, gdy rano w szatni słyszę jak dziecko obok zaraz wypluje swoje płuca, a tatuś mówi: a co to za kaszelek, rano go jeszcze nie było. 
Tak jasne, nie było. I już wiem że zaraz Iwo też złapie ten kaszelek.
Ilość dni obecnych w przedszkolu w listopadzie? 6 dni! 6 dni! 6 dni!
A wiadomo, jak synek siedzi w domu, to mamusia też.
I czeka z wytęsknieniem na godzinę dziewiętnastą aż tatuś stanie w drzwiach i usłyszy: Tato, pobawisz się ze mną?
Bo ja się pytam, ile można? Ile godzin dziennie można się bawić klockami, puzzlami (a nie, to nudne), farbami i oczywiście - najważniejsze - samochodami! W wyścigi, zderzenia itd. No ile? 
Zawsze zostaje telewizor i bajki, och to najlepsze co może być! Ale nie chcemy przecież żeby nasze dzieci niszczyły sobie oczki, lepiej żeby pobawiły się kreatywnie. Więc są dwie, trzy bajki dziennie. Ktoś powie że to i tak za dużo, ale kiedyś trzeba ugotować obiad, czy po prostu zamknąć się na chwilę w innym pokoju żeby nie zwariować. I żebym została dobrze zrozumiana, nie jestem wyrodną matką i kocham swoje dziecko najbardziej na świecie, ale lubię też być sama ze sobą a takie chwile to rzadkość.
Zazdroszczę mojej przyjaciółce, jej pracy. Przebywania z dorosłymi ludźmi, rozwijania się, ciągłych wyjazdów służbowych, tego że od rana wygląda jak kobieta: z makijażem, na szpilkach, w sukience.
A ona zazdrości mi. Tego że mam czas dla dziecka, że mogę chodzić w piżamie do południa i mam czas upiec ciasto. Dlaczego tak trudno połączyć te dwa światy? Dlaczego zazdrościmy innym, nie doceniając tego co mamy?





Zaczynam więc nowy dzień. Dres, kucyk ( bo nie oszukujmy się, która z nas pięknie się ubiera, robi makijaż, gdy w perspektywie ma kolejny dzień spędzony w domu?) i ruszamy. Klocki, samochody, farby. 
Dziś malujemy dinozaura, dołączy do pieska z przed kilku dni.

A później lepimy pierogi. Ruskie. Ja pięćdziesiąt cztery, Iwo jeden. Ale z jakim zaangażowaniem!





Składniki na ciasto:
3 szklanki mąki
łyżka oleju słonecznikowego
szczypta soli


Do miski wsypać mąkę, dodać olej i wymieszać. Wlać szklankę gorącej wody, wyrobić gładkie ciasto. Uformować z niego kulę i przykryć ciepłą miską. Dzięki temu fortelowi ciasto dojrzeje i stanie się szalenie plastyczne.


Składniki na farsz:
1/2 kg ziemniaków
1/2 kg białego sera (użyłam półtłustego)
2 cebule pokrojone w kostkę
2 łyżki oleju
 

Cebulę pokroić w kostkę i usmażyć na złoto na oleju. Ziemniaki ugotować, przecisnąć przez praskę razem z serem. Dodaj podsmażoną, złotą cebulkę. Wymieszać dokładnie.
Ciasto rozwałkować na cienki placek. Wykroić kółka i nakładać na każde po łyżce farszu  dokładnie sklejając brzegi. Pierogi wrzucić na osolony wrzątek i gotować ok. 2-3 minut od wypłynięcia.
Smacznego.
Źródło: lawendowy dom




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz